To nie był najpiękniejszy tydzień jaki przeżyłem... Oczywiście nie było źle i nie narzekałem w żadnym razie, chociaż... no może nieco, gdy musiałem siedzieć na wykładach i słuchać co marudzi ta durna baba. Do tego musiałem wszystko notować i to tak, żeby Julien wyczytał coś z tych moich bazgrołów. Mimo to trzymałem się dzielnie, szczególnie, że mój Zmarzluch wyglądał z dnia na dzień coraz lepiej. Gorączka mu już przeszła, zaczynał brzmieć normalnie, a co więcej... nabrał znów ochoty na słodycze, co było u niego najlepszą oznaką zdrowia. W drodze z uczelni robiłem więc coraz to nowe zakupy, by nieco umilić mu powrót do zdrowia.
Tak było i tym razem. Zrobiłem zakupy w pobliskiej cukierni i ruszyłem do mieszkania.
- Już jestem - krzyknąłem rzucając kurtkę na wieszak i zdejmując szybko buty.
- W samą porę! - ucieszył się białowłosy i przyszedł przelotnie się przywitać i zwinąć słodycze przy okazji... a raczej przede wszystkim zwinąć słodycze.
- Coś się stało? - spytałem, bo wydawał mi się jakiś nerwowy. Widać to było po jego ruchach i tym, że niezbyt na mnie patrzył.
- Dzwoniła moja mama - rzucił i chwycił kubek ze swoją lurą, którą pił pewnie powoli od rana.
- Jej Wysokość Wredna Żmija ma zamiar złożyć nam wizytę? Kiedy i na jak długo? - dopytywałem, żeby wiedzieć kiedy sobie zorganizować robotę czy inne wyjście. Oczywiście najchętniej bym został i jej nieco powiedział do słuchu, ale Julien prosił, żebym się aż tak nad nią nie znęcał, więc wolałem się wynieść na jakiś czas i dać im spokój.
- Raczej chce byśmy wpadli do niej na obiad - oznajmił mi.
- Kiedy? - Sięgnąłem do lodówki i wyjąłem z niej piwo. Musiałem wiedzieć kiedy mam być obłożnie chory byle tylko się wymigać od wizyty w jamie Wszelkiego Zła.
- Dzisiaj. - Na buźce Juliena pojawił się słodki, aczkolwiek mało szczery uśmiech kiedy wyjmował z mojej dłoni alkohol i odstawiał go na miejsce, podczas gdy ja wpatrywałem się w niego jak w przybysza z obcej planety.
- Chyba sobie jaja robisz - rzuciłem. - Nie mam zamiaru tam jechać... ani mi się śni. Poza tym kazałeś mi się z nią nie kłócić, a wiesz, że to niemożliwe jeśli tam pojadę, więc odpada.
- O, nie, nie, nie... Żadne takie, nie wymigasz się. Mama sama mówiła, że mam cię zabrać i cię zabiorę. Pojedziemy tam, pojemy, porozmawiamy SPOKOJNIE i wszystko będzie dobrze.
Protestowałem jeszcze jakiś czas, ale... Tak czy owak miałem marne szanse na to, żeby się z tego wymigać. Ostatecznie Julien wbił mnie w garniak, który dostałem od matki, a którego nie miałem jeszcze nawet na sobie i chciał wpakować do swojej puszki na kółkach. Chociaż w tej kwestii się uparłem i kazałem Tarixowi podstawić sobie wóz, żeby dojechać na miejsce czymś normalnym...
I tak oto wylądowałem w Jaskini Lwa... A raczej jadowitej mantikory, która widząc nas, uśmiechnęła się tak ciepło, że nawet Julien nie potrafił wywołać takiego powiewu chłodu.
- Wieczorem to sobie odbiję - burknąłem cicho do Juliena, poprawiając pijącą mnie wciąż koszulę. Oj... zdecydowanie mi odpłaci za te tortury tak, że przez najbliższe kilaka dni na dupie nie usiądzie.